poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Turcja IV - Airport Stambuł

Nadeszła totalna zwała. Brak snu i darmowe drinki pokładowe lufthansy wywołały ostrą zmułę. A... byłbym zapomniał wspomnieć. Jesteśmy w Stambule. Z samolotu wysiedliśmy lekko wcięci i dosyć lekkomyślnie opuściliśmy teren lotniska. Lekkomyślność polegała na:
a) niespostrzeżeniu faktu, że opuszczenie lotniska jest o wiele prostsze niż wejście, przy którym trzeba ponownie przechodzić kontrolę bagażu,
b) braku przygotowania na atak naganiaczy taksówkowych, od których w ogólnym zmuleniu omal nie przyjęliśmy niepowtarzalnej oferty wywiezienia sie wpisdu na pewną śmierć za jedyne 25$. Z wielkim trudem odrzuciliśmy ofertę.


Ach, śpij, bo nocą

Kiedy gwiazdy się na niebie złocą

Wszystkie dzieci, nawet złe,

Pogrążone są we śnie
Z powodu potrzeby ciepła i miejsc spoczynkowo-siedzących poddaliśmy się rewizji. W pełnym składzie znów znaleźliśmy się na lotnisku. Następnie w drodze debaty ustaliliśmy, że celem dnia jest Canakkale. A teraz Misia i Marysia słodko śpią. Nadchodzący dzień zapowiada się ekscytująco ale i męcząco. Zobaczymy co przeważy, a póki co chyba pójdę umyć nogi.

Turcja III - Airport Frankfurt

Już 4 godziny melinujemy na lotnisku. Wszystkim dają się we znaki brak snu i zmęczenie, a wszystko wskazuje na to, że przez najbliższe 30 godzin nie znajdziemy ukojenia na żadnej poziomej powierzchni o odpowiedniej miękkości.


Lazy hours we Frankfurcie
Frankfurt Flughafen to olbrzymie lotnisko. Czy napisałem, że stacja Wrocław tętni życiem? Tu tętno to jest o niebo silniejsze. Mnogość kultur, języków i narodowości sprawia, że niemiecki słychać tu tylko z głośników. Przez terminale przewijają się prawdziwe tłumy, jednocześnie wszystko ma pewien uregulowany puls, wręcz leniwość. I tylko widoczni gdzieniegdzie, uzbrojeni w automatyczne karabiny strażnicy przypominają o niespokojnych czasach lotnictwa cywilnego.

niedziela, 29 kwietnia 2007

Turcja II - Autobus. Między lotniskiem a lotniskiem. Między Hahn a Frankfurtem

Lot (mój pierwszy) przebiegł sprawnie i co do minuty zgodnie z planem. Skrzydła nie odpadły. W czasie lotu nic nie widziałem, za to teraz napawam się widokiem nadreńskich dolin.

Turcja I - Airport Wrocław

Zaczęło się. Dokładniej zaczęło się już wczoraj wieczorem, gdy do mieszkania wypadowego zawitał Boro. Maryś i Misia mieli dołączyć później. Mieliśmy ustalić ostatnie szczegóły, zjeść kolację i wyspać się, by rankiem rześko i bez ryzyka zaspania wstać i udać się na lotnisko. Plany planami a życie życiem.
Najpierw zaczęliśmy z Borówą tarzać się w dolarach. Kąpiel w sześciu stówkach wyblakłych zielonych zdecydowanie jest dobrym lekarstwem na chandrę. W końcu postanowiłem zakończyć pakowanie. Po chwili z lekkim zaskoczeniem znalazłem w swojej kosmetyczce amunicję - zdobyty dawno temu ślepak do KBKS'a. Co za szczęście, że go znalazłem - pomyślałem - byłyby niezłe jaja, gdyby wyniuchałby to lotniskowy rentgen. Dokończyłem pakowanie. Po północy przybyli Misia i Maryś. Zrobiliśmy lekkie przemeblowanie w pakunkach. Następnie uczciliśmy oficjalne rozpoczęcie podróży ruskimi igristojami. Wzniosłych przemówień nie było, ale łzy wzruszenia same cisnęły się w oczy.


Uroczysta inauguracja
Szybka kolacja uspokoiła nieco nerwówkę w żołądkach. Po kolacji ni stąd, ni zowąd w moim umyśle pojawiło się pytanie: gdzie ja to zostawiłem ten nabój? Na biurku nie ma. Podłoga - nie ma. Materace - nie ma. Przedpokój, kuchnia, łazienka, drugi pokój - to samo. Kurwa. Mój wzrok podążył w stronę misternie spakowanego plecaka. Czy może być...? Rozflaczanie bagażu było bardzo ponurą wizją, dlatego odrzuciłem ten pomysł. Do poszukiwań dołączył Boro. Prawie do trzeciej ganialiśmy na czworakach w poszukiwaniu dziesięciu gram ołowiu. Bez skutku. Umęczeni poszliśmy spać licząc na to, że sen podpowie rozwiązanie. Nie podpowiedział. Dwie godziny kimy po intensywnych dniach sprawiły, że prawie zrezygnowaliśmy z wyjazdu na rzecz leżenia do południa. Na szczęście Boro przywołał nas do porządku. Podjąłem dramatyczną decyzję o przeszukaniu plecaka. Ołowiu nie znalazłem, na śniadanie nie starczyło czasu, ruszyliśmy na lotnisko.
Na lotnisku ludzi kupa, krzyżowy ogień odpraw sprawia, że stacja Wrocław tętni życiem. Odprawa szła sprawnie - nadaliśmy bagaż, bramki nawet nie piszczały i zaczynałem już zapominać o ślepaku z kbks'a, gdy nadeszła kontrola paszportowa. Pani młodszy chorąży straży granicznej RP rzuciła okiem w monitor, po czym uśmiechnęła się zalotnie, spojrzała na mnie z ukosa wzrokiem typu byłeś-bardzo-niegrzecznym-chłopcem i spytała:
- Co też takiego schował pan w bagażu, że chcą panu zrobic rewizję? Niech się pan przyzna...
Musiałem pięknie wyglądać: rozdziawiłem gębę, włączyłem jąkanie i teksty z kategorii "aleozzzoochozzziiii?". A przecież wiedziałem o co chodzi. Chodzi o pieprzonego ślepaka, którego jakoś przeoczyłem. W oczekiwaniu na strażnika, panicznie szukałem dobrego usprawiedliwienia.
"Wie pan... mój współlokator mnie nienawidzi, zrobił mi ponury żarcik"
"Ten plecak jest z czasów wojny, dostałem go od dziadka, widać za słabo wyczyściłem"
Po chwili zjawił się słusznej postury strażnik, zaprosił mnie na zaplecze i poprosil o otwarcie mojego bagażu. Wszystko to pod czujnym, szatańskim wzrokiem owczarka niemieckiego. Otwarłem plecak, strażnik sięgnął ręką i - gdy już miałem krzyczeć "ja nie chcę do więzienia" - wyjął dużą butelkę nałęczowianki.
- Co to? - spytał.
- Woda - twardo odparłem.
Spojrzał na butelkę fachowym wzrokiem.
- Ok. To wszystko.

niedziela, 22 kwietnia 2007

Turcja - Prolog

Działo się to na początku lutego. Marysia, Boro, Misia i ja spotkaliśmy się, by przypomnieć sobie wzajemnie rysy naszych twarzy. Siedzieliśmy przy kuflu piwa w jakimś zadymionym pubie. Rozmowa jednak się nie kleiła a chilloutowa muza w żaden sposób nie koiła naszych posępnych nastrojów. W niezręcznym milczeniu rozglądaliśmy się na boki. Dół.
- Moje życie jest bez sensu - zagaił Misia - praca i doktorat i nie ma czasu na nic innego.
- Moje życie jest bez wyrazu - podjąłem - wracam z pracy i nim zdążę pomyśleć nad planem wieczoru, ten się już kończy. Bez sensu.
Spojrzeliśmy na Borówę. Tak... nie było sensu nawet pytać. Jego umęczona twarz mówiła wszystko. Zbliżający się termin oddania projektu sprawił, że energii w Borówie nie było widać ni krzty.
- Nie no chłopaki, zróbmy coś bo mnie to już wszystko dobija - Marysia chyba poczuła, że czas na konstruktywne propozycje. Spojrzeliśmy po swoich twarzach jeszcze raz - a zatem wszyscy myślimy o tym samym...
- No dobra, więc ja jestem zdecydowanie przeciwko żyletkom, zbyt mało spektakularne by trafić na onet no i potem sie jest takim bladym - zacząłem, bo od czegoś trzeba zacząć.
- Hmm, to może się powiesimy? - ożywił się Boro - Gdyby jeszcze jakiś dobry list oskarżający obecną władzę wysmarować, bylibyśmy newsem dnia.
- Oczy Marysi robiły się coraz większe - Głupki! - rzekła kręcąc głową - Myślałam o zrobieniu czegoś fajnego, a nie o rytualnym samobójstwie! Może byśmy gdzieś pojechali? Co sądzicie?
- Hmmm... - Boro nie mógł lepiej wyrazić głębokiej zadumy połączonej z niemałym zaskoczeniem powstałym z propozycji Marysi.
- No może to wcale niegłupi pomysł... - nieśmiało i konformistycznie wyraziłem swoje zdanie.
- W sumie czemu nie? - to już mniej konformistyczny Misia - Dajmy życiu jeszcze szansę!
Duch w nas wyraźnie odżył. Dla uczczenie chwili czym prędzej zamówiliśmy następną kolejkę i wznieśliśmy toast: Za Marysię! Coby jej dobrych pomysłów i piwa nigdy nie brakło!
Gdy - w dużo już lepszych nastrojach i ogólnym podekscytowaniu - smakowaliśmy piwo, dosiadło się do nas Pytanie. Pytanie rozsiadło się wygodnie w naszych umysłach i spokojnie czekało, aż któreś z nas Je wypowie. Uczyniła to Marysia.
- Słuchajcie! No to... to gdzie jedziemy?