Zaczęło się. Dokładniej zaczęło się już wczoraj wieczorem, gdy do mieszkania wypadowego zawitał Boro. Maryś i Misia mieli dołączyć później. Mieliśmy ustalić ostatnie szczegóły, zjeść kolację i wyspać się, by rankiem rześko i bez ryzyka zaspania wstać i udać się na lotnisko. Plany planami a życie życiem.
Najpierw zaczęliśmy z Borówą tarzać się w dolarach. Kąpiel w sześciu stówkach wyblakłych zielonych zdecydowanie jest dobrym lekarstwem na chandrę. W końcu postanowiłem zakończyć pakowanie. Po chwili z lekkim zaskoczeniem znalazłem w swojej kosmetyczce amunicję - zdobyty dawno temu ślepak do KBKS'a. Co za szczęście, że go znalazłem - pomyślałem - byłyby niezłe jaja, gdyby wyniuchałby to lotniskowy rentgen. Dokończyłem pakowanie. Po północy przybyli Misia i Maryś. Zrobiliśmy lekkie przemeblowanie w pakunkach. Następnie uczciliśmy oficjalne rozpoczęcie podróży ruskimi igristojami. Wzniosłych przemówień nie było, ale łzy wzruszenia same cisnęły się w oczy.
Szybka kolacja uspokoiła nieco nerwówkę w żołądkach. Po kolacji ni stąd, ni zowąd w moim umyśle pojawiło się pytanie: gdzie ja to zostawiłem ten nabój? Na biurku nie ma. Podłoga - nie ma. Materace - nie ma. Przedpokój, kuchnia, łazienka, drugi pokój - to samo. Kurwa. Mój wzrok podążył w stronę misternie spakowanego plecaka. Czy może być...? Rozflaczanie bagażu było bardzo ponurą wizją, dlatego odrzuciłem ten pomysł. Do poszukiwań dołączył Boro. Prawie do trzeciej ganialiśmy na czworakach w poszukiwaniu dziesięciu gram ołowiu. Bez skutku. Umęczeni poszliśmy spać licząc na to, że sen podpowie rozwiązanie. Nie podpowiedział. Dwie godziny kimy po intensywnych dniach sprawiły, że prawie zrezygnowaliśmy z wyjazdu na rzecz leżenia do południa. Na szczęście Boro przywołał nas do porządku. Podjąłem dramatyczną decyzję o przeszukaniu plecaka. Ołowiu nie znalazłem, na śniadanie nie starczyło czasu, ruszyliśmy na lotnisko.
Na lotnisku ludzi kupa, krzyżowy ogień odpraw sprawia, że stacja Wrocław tętni życiem. Odprawa szła sprawnie - nadaliśmy bagaż, bramki nawet nie piszczały i zaczynałem już zapominać o ślepaku z kbks'a, gdy nadeszła kontrola paszportowa. Pani młodszy chorąży straży granicznej RP rzuciła okiem w monitor, po czym uśmiechnęła się zalotnie, spojrzała na mnie z ukosa wzrokiem typu byłeś-bardzo-niegrzecznym-chłopcem i spytała:
Na lotnisku ludzi kupa, krzyżowy ogień odpraw sprawia, że stacja Wrocław tętni życiem. Odprawa szła sprawnie - nadaliśmy bagaż, bramki nawet nie piszczały i zaczynałem już zapominać o ślepaku z kbks'a, gdy nadeszła kontrola paszportowa. Pani młodszy chorąży straży granicznej RP rzuciła okiem w monitor, po czym uśmiechnęła się zalotnie, spojrzała na mnie z ukosa wzrokiem typu byłeś-bardzo-niegrzecznym-chłopcem i spytała:
- Co też takiego schował pan w bagażu, że chcą panu zrobic rewizję? Niech się pan przyzna...
Musiałem pięknie wyglądać: rozdziawiłem gębę, włączyłem jąkanie i teksty z kategorii "aleozzzoochozzziiii?". A przecież wiedziałem o co chodzi. Chodzi o pieprzonego ślepaka, którego jakoś przeoczyłem. W oczekiwaniu na strażnika, panicznie szukałem dobrego usprawiedliwienia.
"Wie pan... mój współlokator mnie nienawidzi, zrobił mi ponury żarcik"
"Ten plecak jest z czasów wojny, dostałem go od dziadka, widać za słabo wyczyściłem"
Po chwili zjawił się słusznej postury strażnik, zaprosił mnie na zaplecze i poprosil o otwarcie mojego bagażu. Wszystko to pod czujnym, szatańskim wzrokiem owczarka niemieckiego. Otwarłem plecak, strażnik sięgnął ręką i - gdy już miałem krzyczeć "ja nie chcę do więzienia" - wyjął dużą butelkę nałęczowianki.
- Co to? - spytał.
- Woda - twardo odparłem.
Spojrzał na butelkę fachowym wzrokiem.
- Ok. To wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz