niedziela, 30 września 2007

Night Jammin' in Denmark

Zupełnie niespodziewanie cały poprzedni tydzień spędziłem w Danii. Wyjazd zaowocował poszerzeniem horyzontów i poznaniem wielu fajnych ludzi. Wypiłem hektolitr piwa, zjadłem tonę czekolady i skorzystałem z okazji przypomnienia sobie, że pitolenie bluesa daje sporo radości.

poniedziałek, 9 lipca 2007

To se nevrati...

No i stało się. Spakowali się, przytulili mnie na pożegnanie, założyli na plecy swoje plecaczki i ruszyli w siną dal, zostawiając mi kilka gratów i wiele miłych wspomnień. I tym samym zakończył się rok wspólnego mieszkania z - teraz mogę już to powiedzieć - najlepszymi współlokatorami pod słońcem. Było w tym coś z hippisowskiego uniezależnienia się od konsumpcjonizmu i komerchy. Żyliśmy bez mebli, bez łóżek, bez odmóżdżającego internetu. Mieliśmy za to kolorowe drzwi, królika strzelającego bobkami, prawdziwy łuk na ostrą amunicję, psa z ADHD, sąsiadkę schizofreniczkę, bogatą paletę zapachów i smrodów z akcentem na to drugie, kilka fajnych imprez, jogging w stylu helloween, cztery gitary, lodówkę marki diesel, mobilny sedes i niezliczoną ilość ataków śmiechu. Powodzenia na dalszej drodze ziomy! :)


*****

Mieszkaniowa ekipa i nasze zwierzaki (jak to w komunach)

*****

Imprezowe listy obecności

*****

A tu nasze kuchenne wlepki (click to see more)

wtorek, 3 lipca 2007

Turcja - Bonus - Rysunki Marysi

Strona tytułowa pamiętnika

*****

Skok do morza ze skałki

*****

Spacerek po skałkach

czwartek, 31 maja 2007

Turcja - Podziękowania

Ten pamiętnik nie powstałby w tej postaci (albo nie powstałby w ogóle) bez udziału poniższych osób i podmiotów.


*****
Oficjalnym sponsorem wyprawy było piwo Efes
*****
Sprzęt reporterski firmy Terracotta, którego - jak widać na zdjęciu - intensywnie używałem, ufundował Bartek

*****

Na koniec specjalne podziękowania dla Marysi, Misi i Borówy. Bez was nie byłoby tak, jak było, czyli zajebiście! Dzięki!

*****

piątek, 18 maja 2007

Turcja XII - Mainz, kuzyna chata

Opis ostatnich dni w Stambule będzie bardzo lakoniczny. Działo się dużo, ale bez spektakularnych przygód. Przez kolejne cztery dni zwiedziliśmy pałac Topkapi (siedziba sułtanów) a w nim Harem (dziewczyn już nie było), kilka - robiących wrażenie rozmachem, rozmiarem i przepychem - meczetów, kilka muzeów z bezcennymi eksponatami i jeden kościół z przepięknymi mozaikami. Zakupiliśmy parę pamiątek. Marysia stała się szczęściwą posiadaczką ozdób cielesnych, Boro nabył wymarzoną od dawna faję wodną, Misia kupił parę starych książek, natomiast ja wzbogaciłem się o darbukę - turecki odpowiednik bongosa.
Z momentów godnych utrwalenia, by pamięć o nich nie minęła, muszę wspomnieć o świetnym wieczorze na balkonie naszego hostelu. Rozłożyliśmy koce i w towarzystwie hałwy popijanej efezami rozmawialiśmy i pstrykaliśmy fotki otaczającemu nas światu. Chciałbym też zapamiętać ukrytą w zakamarkach uliczek krainę starych książek, którą odkrył Misia. Resztę niech zapamiętają i opowiedzą zdjęcia...




Pałac Topkapi - turecki Wawel




Taki sułtan to miał niezły widoczek...




Harem i ostatnia konkubina




Taksim - dzielnica rozrywkowo-handlowa




Błękitny Meczet w pełnej krasie




Katakumby




Wystarczą kamyczki, trochę chęci...




...i wysoka drabina





Mozaika w Haga Sofii




Mozaika w Haga Sofii




Mozaika w Haga Sofii




Widok z tarasu naszego pokoju





Kolejny widok




















Ostatni rzut oka na Stambuł

niedziela, 13 maja 2007

Turcja XI - Hostel, łóżko o poranku

Marysia właśnie kroi buły na śniadanie, chłopcy myją pupy, a ja zastanawiam się, jak tu opisać poprzednie 3 dni pobytu w Stambule. Tak to właśnie jest jak się narobi zaległości. Do Stambułu przybyliśmy o 7 rano. Podróż nocą ma same zalety: cenny dzień na zwiedzanie nie jest tracony a i oszczędności na noclegu są znaczne. Minusem jest może fakt, że jeszcze przez parę godzin po wysiadce czujesz się jak niewyspany, obolały paragraf. Plan dnia był prosty. Znaleźć tanią kwaterę w Starym Stambule, zjeść coś, zobaczyć coś. Do starego miasta z dworca autobusowego dojechaliśmy metrem i - nowoczesną ale zapchaną - linią tramwajową. Na szukanie noclegu poświęciliśmy więcej czasu niż zwykle, bo każdy utargowany ytl dawał nam 16 ytli oszczędności. Mimo, iz pierwsi oferenci zapewniali nas, że tańszego niż ich 20-ytlowego noclegu nigdzie nie znajdziemy, udało nam się w końcu wyszperać mały, świetnie położony i tylko odrobinę obleśny hostelik za 15 ytli za noc.
Było około południa, gdy wrzuciliśmy bagaże do pokoju. Kwadrans drzemki dobrze nam zrobi przed wyprawą na miasto - pomyśleliśmy. Cztery godziny później stoczyliśmy się z łóżek i - bazując na przewodnikach - stwierdziliśmy, że jedyną czynną o tej godzinie atrakcją turystyczną jest wielki bazar. Tamże też się żwawo udaliśmy, zahaczając po drodze o kebabczyka.
Trafiliśmy do labiryntu - wypchanych po brzegi zbytkami doczesnymi - straganów. Ciężkie kilogramy złota i srebra w przeróżnej postaci, kolorowe lampy, wyszukane wytwory cukierników, orientalne instrumenty muzyczne, hektary dywanów, skórzane fatałaszki, czego dusza zapragnie. Ceny "do negocjacji" - czyli wysokie i przygotowane do stargowania o połowę. Wszystko to w zabytkowym budynku przystosowanym do handlowego procederu. Dłuższy pobyt w tym miejscu, aby nie był męczący, wymaga odpowiedniego nastawienia psychicznego i wykształconego całego zestawu specyficznych umiejętności. Natrętnych sprzedawców należy uprzejmie, acz beznamiętnie spławiać. Interesujące nas towary oglądać szybkimi strzałami z kąta oka. Spacerować powoli i jednostajnie, gdyż zwalnianie kroku jest wyraźnym sygnałem do ataku dla stojącego najbliżej handlarza. Jednak nawet stosując te zalecenia, jest to najlepsze miejsce w jakim byłem, by wypracować sobie perfekcyjną wymowę wyrażenia "No, thank you". Łażenie po bazarze potraktowaliśmy póki co jako rozpoznanie rynku. Przyjęliśmy, że na zakupy będzie jeszcze czas.
Po bazarze udaliśmy się na nieco przydługawy spacerek deptakiem nad cieśniną Bosfor, po czym skierowaliśmy swe kroki na powrót do hostelu. Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze polansować się trochę na mieście. Niestety lanserka szła nam wyjątkowo niemrawo, wobec czego postanowiliśmy udać się na spoczynek. A przynajmniej ja i Misia, gdyż Boro i Maryś chcieli jeszcze porobić kilka fotek Błękitnego Meczetu nocą. Nasze drogi się zatem rozeszły, by zejść się znów kilka godzin później. Od razu, gdy Boro i Marysia weszli do hostelowego pokoju, zauważyłem, że coś z nimi nie tak. Oczy mieli rozbiegane, niemrawe miny kryli za nerwowym chichotem. W końcu wyrzucili to z siebie. Okazało się, że w czasie pstrykania fotek zagaił do nich starszy jegomość i zaproponował wejście do meczetu nocą. Nasze dwie żądne odkryć duszyczki skwapliwie skorzystały z oferty, zapominając spytać jegomościa, czy jego zaproszenie jest bezinteresowne. Niestety, nie było. Po obejrzeniu meczetu - co swoją drogą zaowocowało naprawdę pięknymi fotami - jegomość wydupczył naszych na znaczną kwotę. No cóż, bywa. Uczymy się na błędach.




Wielki bazar. Towar w sam raz na roraty




Mr.T. wymięka...




Bosfor




Intensywne przygotowania teoretyczne do zwiedzania Stambułu




Błękitny Meczet nocą

piątek, 11 maja 2007

Turcja X - Stambuł, hostel

Każdy dzień przynosi moc nowych wrażeń. Do Kapadocji dotarliśmy nad ranem. Raczej wymęczeni. Szczerze mówiąc, nie wiem czemu spodziewałem się, że uda mi się wyspać w autobusie. Samopoczucie reszty drużyny było podobne, toteż jako pierwszy cel dnia ustanowiono znalezienie kwatery. Z pokaźnego zestawu ofert noclegowych, dostępnych w informacji turystycznej, wybraliśmy Tuna Cave Pansiyon. Poza standardowym kryterium, jakim zawsze jest jak najniższa cena, o wyborze zadecydowała również dodatkowa atrakcja - spędzenie nocy w jaskini. Do pensjonatu doszliśmy z dworca w 3 minuty. Na miejscu zastaliśmy portiera/pracownika/właściciela śpiącego na wystawionej na dworze kanapie. Mocno rozespany pokazał nam naszą jaskinię. W tym miejscu nikt z nas nie wykazał się inteligencją i nie pomyślał, że skoro o świcie temperatura w jakimś pomieszczeniu jest niższa niż na dworze, to pomieszczenie to niespecjalnie nadaje się na nocleg. W naszej jaskini pizgało jak w kieleckim, mimo to postanowiliśmy spędzić w niej noc.
Po śniadaniu i krótkiej drzemce, wyruszyliśmy zwiedzić lokalny turystyczny numer jeden - rzeźbione w skale miasto. Nie zrobiło ono na mnie wielkiego wrażenia, mimo iż widok to był iście bajkowy - wielopoziomowe mieszkania i świątynie wyżłobione w obłych kształtach powulkanicznych skał. Może odbiór tego miejsca osłabiło zmęczenie, ale chyba bardziej fakt, że jest to wymarły skansen, podczas gdy w okolicznych miasteczkach ludzie wciąż żyją w - przystosowanych do współczesności oczywiście - jaskiniach, obudowanych fasadami i domami. Spacer po Goreme - turystycznej stolicy Kapadocji - jest dużo przyjemniejszy niż wizyta w wymarłym skalnym mieście. Może dlatego też resztę dnia spędziliśmy na spacerowaniu po Goreme. Na spacerowaniu pomiędzy naszym pensjonatem a sklepem z piwem, a później także z winem.



Skalne, wymarłe miasto z zewnątrz



Kościół w skale



A tu skalne, żywe miasto



Mieszkańców tej okolicy zwą Flinstonami (serio)



Obmyślamy plany na wieczór



No cóż... nie wymyśliliśmy nic oryginalnego



Jak tu cicho i spokojnie, można oddać się zadumie...



...i sfiksować od tego myślenia



Tu było naprawdę zimno



Niestety nie chcieli nam sprzedać sadzonek tego drzewa owocowego


*****
Noc w jaskini była dla mnie doświadczeniem bardziej zdrowotnym niż turystycznym. Organizm nieprzygotowany na kriogeniczną terapię zareagował bólem gardła i katarem.
Tego dnia od rana trwały niekończące się debaty nad dalszym planem podróży. Jako pewniak przyjęliśmy podróż do Derinkuyu, w którym znajduje się wykute w skale miasto - tym razem podziemne. Z powodu niekorzystnych warunków mieszkaniowych i braku perspektyw na ekscytujące lokalne atrakcje, postanowiliśmy opuścić Goreme. Do podziemnego miasta dojechaliśmy w miarę szybko. Zwiedzanie też nie zajęło dużo czasu. O samym mieście mogę napisać tyle, że panuje w nim mroczny klimat znany z opowieści o krasnoludach. I że warto uważać na głowę, bo może zaboleć. Po mrocznej krainie poszliśmy na obiad do wskazanej przez ślepy los restauracji, o czym wspominam tylko dlatego, że w tejże restauracji spotkaliśmy zapoznanego w Selcuku Australijczyka. Świat jest mały nawet w Turcji. O Australijczyku wspominam tylko dlatego, że jest on według Marysi najprzystojniejszym facetem pod słońcem, przy okazji podobnym z facjaty do Brada Pitta. Klon Brada od 4 lat zajmuje się pokazywaniem Turcji swoim rodakom, więc zna ten kraj niezgorzej. Spotkanie okazało się korzystne i dla nas, bowiem Australijczyk wspomógł nas językiem i radą przy zamawianiu potraw. Po czym pożegnał sie i znikł. Kto wie... może się jeszcze spotkamy?
Po posiłku nadszedł czas na podjęcie ostatecznej decyzji: co dalej? Po rozważeniu każdej z tysiąca alternatyw i każdego z miliona czynników, rzuciliśmy monetą i wyszło na to, że jedziemy do Stambułu. Pierwszym dolmuszem pojechaliśmy zatem do Nevsehir - głównego miasta regionu i pętli komunikacyjnej. Zakupiliśmy bilety na nocny autobus do Stambułu (11 godzin jazdy) i - by czas jakoś zleciał - udaliśmy się na spacer po mieście. Przewodniki nie kłamały o Nevsehir - miasto jest brzydkie.
Mając na uwadze kończącą się gotówkę, postanowiliśmy wyjąć kasę z bankomatu. Kwadrans później siedzieliśmy w gabinecie dyrektora oddziału tegoż banku na pogawędce. A wszystko to za sprawą bankomatu, który powiedział, że da nam kasę, po czym wypluł kartę a kasy nie dał. Zdegustowani tym obrotem spraw podjęliśmy próby wyjaśnienia sytuacji. W końcu - po kolejnych rozmowach z coraz wyżej stojącymi na drabince hierarchii pracownikami - wylądowaliśmy u szefa, który zapewnił nas ze wszystko jest ok. Nie chcieliśmy wierzyć na gębę, więc specjalnie dla nas przynieśli rolkę z wydrukowanymi wszystkimi transakcjami feralnego bankomatu, na której widniało ze bankomat kasy nie pobrał. Uspokojeni nieco, opuściliśmy bank. Sprawa jest jeszcze niewyjaśniona, czas pokaże.
A potem była podróż do Stambułu. Nocna jazda autobusem niestety znów nie była relaksem. Opis przygód dzisiejszego dnia zostawiam na później - jest już noc, za 6 godzin pobudka.

wtorek, 8 maja 2007

Turcja IX - Autobus Antalya - Kapadocja

Wczorajszy dzień to totalnej maniany ciąg dalszy. Jedyna rzecz, która budziła nasz niepokój to świadomość, że wciąż nie zobaczyliśmy lokalnego (a podobno nawet jedynego takiego na całej ziemi) cudaka natury, mianowicie chimery - wiecznych płomieni buchających ze skały za sprawą unikatowych źródeł metanu. Koszty zwiedzania wspomnianego cudziku oraz megarozleniwienie sprawiły, że podjęliśmy decyzję o oddelegowaniu ciała reprezentacyjnego w postaci Marysi i Borówy. Jako poważny sprawozdawca tej podróży nie mogłem nie przeprowadzić wywiadu z jedynymi znanymi mi osobami, które chimerę widziały na własne oczy.

*****
Wywiad

Spajdi [S] - Czy wyprawa do chimery była bardzo niebezpieczna?
Boro [B] - Bardzo. Przygotowywaliśmy sie do niej 3-4 dni Olymposie.
[S] - Na czym polegały przygotowania?
[B] - Bardzo intensywnie uprawialiśmy sporty wodne i przyjmowaliśmy organiczne płyny wzmacniające organizm. Po 3 dniach i nocach ciężkich przygotowań wyruszyliśmy. Ze sprzętu wzięliśmy mój ulubiony karabin snajperski oraz statyw do niego.
[S] - Opowiedzcie trochę o historii tego miejsca.
[B] - Historia chimery jest bardzo skomplikowana. Od początku wiąże się z ciężkim kryminałem. Zaczęło się od tego, że niejaki gość o ksywie Prometeusz zajumał technologię Ogień® mafii rządzonej przez Zeusa, Herę, Hefajstosa i innych. Prowadzili tam oni swoje interesy. Bardzo długo nie wiadomo było co się stało z Ogniem®. Najprawdopodobniej Prometeusz opylił go na czarnym rynku. Ostatecznie nie najlepiej na tym wyszedł. Zeus nasłał na Prometeusza killerów, którzy wykroili mu wątrobę. Po latach, gdy mafia Zeusa dawno poszła w rozsypkę, miejsce chimery zostało odkryte przez gang Turkmena, który zwietrzył biznes, postawił bramki i kazał płacić za oglądanie byłych laboratoriów, w których powstała znana na całym świecie technologia Ogień®.
[S] - jak wygląda to dziś?
[B] - Zostało to znacznie rozgrabione. Ognia® zostało już niewiele i jest go tylko trochę, niemniej jednak płomienie wychodzące z ziemi to bajer. Same wejście zajęło nam 40 minut, co przy trudności podejścia może wydawać się szaleństwem, no ale stąd te 3 dni przygotowań.
[S] - Jak przebiegała rekonwalescencja po powrocie? Nie wątpię, że wyprawa odcisnęła jakieś piętno na waszej psychice...
[B] - To prawda. Do dziś śnią mi się ogniste oczy... te płomienie... nie do opisania... Dlatego musiałem zasięgnąć rady psychologa by sobie z tym poradzić. Fizyczne efekty uboczne wyprawy wymagały uzupełnienia płynów fizjologicznych i spędzenia kilku godzin w boksach rekonwalescencyjnych.
[S] - Czy, korzystając z okazji, chciałbyś kogoś pozdrowić?
[B] - Chciałbym pozdrowić wszystkich z kaczogrodu: nienawidzę was, możecie mi naskoczyć, bo już nie jestem w waszej mocy! Pozdrawiam także ciotkę Klotkę, Żwirka i Muchomorka (dzięki za snajperkę), Kulfona i Monikę (za skarpetki) oraz wszystkich współtowarzyszy za wsparcie w tej ciężkiej wyprawie.
[S] - Dziękuję za rozmowę.






Boro zagląda w oczy śmierci




Sesja rekonwalescencyjna


Jak sami widzicie, pozornie sielankowe scenerie Olymposu potrafią mieć swoje mroczne i niebezpieczne sekrety. Niestety w wywiadzie nie brała udziału Marysia, która dużo gorzej psychicznie zniosła spotkanie z chimerą i w czasie obowiązkowej po powrocie rekonwalescencji odmówiła przyjmowania płynów regeneracyjnych. Sesje rekonwalescencyjne przeprowadzane były dziś od rana do godz 15. Natychmiast po nich opuściliśmy Olympos i udaliśmy się do Antalya'i, skąd po kilku godzinach oczekiwania wsiedliśmy w nocny autobus do Kapadocji - bajkowej podobno krainy podziemnych miast, wina i dywanów. Przyjazd planowany jest na 7 rano, czyli dokładnie za 8 godzin. Ciacho i kawa już były, woda kolońska także, za oknem nic nie widać (a szkoda, bo trasa wiedzie przez górzysty teren), nie pozostało mi zatem nic innego jak pójść w ślady Marysi, Borówy i Misi i uciąć sobie słodką drzemkę. Dobranoc!

niedziela, 6 maja 2007

Turcja VIII - Osada Olympos

Pamukkale okazało się prawdziwym cudem przyrody. No... może cudzikiem. Cudzik polega na tym, że pokaźna część zbocza jakieś góry jest biała. Zarówno z daleka jak i z bliska wygląda to na wieczną zmarzlinę. Oczom przeczy intuicja, która podpowiada, że przy trzydziestoparostopniowym upale na wysokości kilkuset metrów n.p.m. wieczna zmarzlina nie występuje. I słusznie - bliższy kontakt organo-leptyczny nie pozostawia wątpliwości, że mamy tu do czynienia z tworzącymi przyjemne dla oka kaskady muld i baseników, oplecionymi ciepłymi strumykami osadami wapiennymi. Spacer na bosaka po tych muldach to jedna z szerzej rozreklamowanych tureckich atrakcji, także już w maju jest tu pełno turystów.
- Idealne miejsce, by złapać jakiegoś grzyba - podsumował Boro.



Pamukkale



Prawda, że ładne?



Trzej ziomale w Pamukkale
W Pamukkale nie zabawiliśmy długo - ledwie 3 godziny. Mieliśmy ambitny plan, by noc spędzić u podnóża dawnej siedziby antycznych bogów - góry Olimp. Z powodu napiętego planu trasy i topniejącego budżetu ograniczyliśmy racje żywieniowe, licząc na ciacho w autobusie na trasie Denizli - Antalya. Po 3 godzinach jazdy, gdy już traciliśmy nadzieję, ciacha zostały rozdane.


Sprawieliwy podział racji żywieniowych
Hurra! Pierwsze węglowodany tego dnia wszamaliśmy nie roniąc ni okruszka. W Antalya'i od razu wpakowaliśmy się (tudzież nas wpakowano) w dolmusza, który miał nas zawieźć do Olympus'u. Tu mała dygresja: nazwa "dolmusz" znaczy mniej więcej tyle co "wypełniony autobusik". Ten, którym jechaliśmy był godny tej definicji. Kierowcy sytuacja prowadzenia przeładowanej maszynki nie była widać obca, bo przemyślnie gasił wewnętrzne światła busa (jechaliśmy już po zmroku) w pobliżu mijanych patrolów policji. Nie była mu też obca czynność dupczenia turystów, bo mimo, że obiecał transport do Olymposa, wysadził nas 11 km od celu wskazując busa przesiadkowego, za którego zapłaciliśmy jak za taryfę. Przy tym tempie wydawania ytli (YTL = Yeni Turkie Lira - Nowy Lir Turecki, przyp. autora ;)) wizja odmawiania sobie jedzenia i - co gorsza - piwa stawała się coraz bardziej realistyczna. Na duchu podnosił nas Misia, który wyrokował:
- Maniana. Wszystko się jakoś ułoży.
I zaiste - prorocze to były słowa. Około 23 dotarliśmy do celu naszej podróży i mam tu na myśli niekoniecznie cel tego konkretnego dnia, a raczej całej tej wyprawy. Dotarliśmy do miejsca, w którym nie jest się wysysanym z ytli na każdym kroku. Dotarliśmy do miejsca, w którym ludzie śpią w domkach na drzewach, zbudowanymi w laskach nad strumykiem, w wąwozie pośród malowniczych gór, pięć minut spacerkiem od morza śródziemnego. Dotarliśmy do miejsca, gdzie wszechobecna maniana ukoiła nasze umęczone umysły i pozwoliła beztrosko cieszyć się lenistwem.
To były piękne dwa dni. Leżeliśmy plackiem na plaży, pływaliśmy - co ja piszę - wylegiwaliśmy się w gęstej od soli wodzie morza śródziemia, chadzaliśmy po nadbrzeżnych górkach, zdzieraliśmy opuszki palców na plażowych skałkach, piliśmy browary i opychaliśmy sie po uszy - wliczonym w niewysoką cenę noclegu - tureckim żarciem. Raz nawet z Misią skoczyliśmy ze skały do morza, co uwieczniła na rysunku Marysia. Jeszcze stąd nie wyjechaliśmy, a już planujemy powrót. I to chyba najlepsza recenzja tego miejsca.
Dochodzi właśnie druga, życie w osadzie powoli dogasa. Mi też już czas do łóżka, bo - wierzcie lub nie - leniuchowanie bywa bardzo wyczerpujące.




Nie ma to jak wojna na kamienie




Za tą górką mieszkaliśmy




Fota a'la pocztówka by Boro. Zatoka Maniany




Samotny okręt na turkusowych wodach




Nasze rezydencje



Trawersik był bardzo niebezpieczny...




...bo w szczelinach czaiły się skorpiony




Tres amigos molto solare