Pamukkale okazało się prawdziwym cudem przyrody. No... może cudzikiem. Cudzik polega na tym, że pokaźna część zbocza jakieś góry jest biała. Zarówno z daleka jak i z bliska wygląda to na wieczną zmarzlinę. Oczom przeczy intuicja, która podpowiada, że przy trzydziestoparostopniowym upale na wysokości kilkuset metrów n.p.m. wieczna zmarzlina nie występuje. I słusznie - bliższy kontakt organo-leptyczny nie pozostawia wątpliwości, że mamy tu do czynienia z tworzącymi przyjemne dla oka kaskady muld i baseników, oplecionymi ciepłymi strumykami osadami wapiennymi. Spacer na bosaka po tych muldach to jedna z szerzej rozreklamowanych tureckich atrakcji, także już w maju jest tu pełno turystów.
- Idealne miejsce, by złapać jakiegoś grzyba - podsumował Boro.
W Pamukkale nie zabawiliśmy długo - ledwie 3 godziny. Mieliśmy ambitny plan, by noc spędzić u podnóża dawnej siedziby antycznych bogów - góry Olimp. Z powodu napiętego planu trasy i topniejącego budżetu ograniczyliśmy racje żywieniowe, licząc na ciacho w autobusie na trasie Denizli - Antalya. Po 3 godzinach jazdy, gdy już traciliśmy nadzieję, ciacha zostały rozdane.
Hurra! Pierwsze węglowodany tego dnia wszamaliśmy nie roniąc ni okruszka. W Antalya'i od razu wpakowaliśmy się (tudzież nas wpakowano) w dolmusza, który miał nas zawieźć do Olympus'u. Tu mała dygresja: nazwa "dolmusz" znaczy mniej więcej tyle co "wypełniony autobusik". Ten, którym jechaliśmy był godny tej definicji. Kierowcy sytuacja prowadzenia przeładowanej maszynki nie była widać obca, bo przemyślnie gasił wewnętrzne światła busa (jechaliśmy już po zmroku) w pobliżu mijanych patrolów policji. Nie była mu też obca czynność dupczenia turystów, bo mimo, że obiecał transport do Olymposa, wysadził nas 11 km od celu wskazując busa przesiadkowego, za którego zapłaciliśmy jak za taryfę. Przy tym tempie wydawania ytli (YTL = Yeni Turkie Lira - Nowy Lir Turecki, przyp. autora ;)) wizja odmawiania sobie jedzenia i - co gorsza - piwa stawała się coraz bardziej realistyczna. Na duchu podnosił nas Misia, który wyrokował:
- Maniana. Wszystko się jakoś ułoży.
I zaiste - prorocze to były słowa. Około 23 dotarliśmy do celu naszej podróży i mam tu na myśli niekoniecznie cel tego konkretnego dnia, a raczej całej tej wyprawy. Dotarliśmy do miejsca, w którym nie jest się wysysanym z ytli na każdym kroku. Dotarliśmy do miejsca, w którym ludzie śpią w domkach na drzewach, zbudowanymi w laskach nad strumykiem, w wąwozie pośród malowniczych gór, pięć minut spacerkiem od morza śródziemnego. Dotarliśmy do miejsca, gdzie wszechobecna maniana ukoiła nasze umęczone umysły i pozwoliła beztrosko cieszyć się lenistwem.
To były piękne dwa dni. Leżeliśmy plackiem na plaży, pływaliśmy - co ja piszę - wylegiwaliśmy się w gęstej od soli wodzie morza śródziemia, chadzaliśmy po nadbrzeżnych górkach, zdzieraliśmy opuszki palców na plażowych skałkach, piliśmy browary i opychaliśmy sie po uszy - wliczonym w niewysoką cenę noclegu - tureckim żarciem. Raz nawet z Misią skoczyliśmy ze skały do morza, co uwieczniła na rysunku Marysia. Jeszcze stąd nie wyjechaliśmy, a już planujemy powrót. I to chyba najlepsza recenzja tego miejsca.
Dochodzi właśnie druga, życie w osadzie powoli dogasa. Mi też już czas do łóżka, bo - wierzcie lub nie - leniuchowanie bywa bardzo wyczerpujące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz